wtorek, 11 lutego 2014

Lodowisko czyli smaki lodowe w PRL.

Lata 60. i 70. ubiegłego wieku, w Polsce zgrzebny, a potem bardziej przypudrowany socjalizm, pacholęciem wtedy byłem i z konsumpcyjnych uciech życia pamiętam moją namiętność do lodów.
Cóż królowało na lodowej arenie Gdańska - Wrzeszcza? Lody Calypso, najpopularniejsze i dostępne w wielu punktach, sprzedawane z białych stojących skrzynek z niebieskim napisem Calypso. Wyrób był gdański i bardzo smaczny. Lody klockowate w kształcie i owinięte w sreberko, przed spożyciem należało nabić je na płaski patyczek, z następnie lizać. Smaki trzy, śmietankowe i kakaowe 'a 2.60 i kawowe 'a 3 zł. Mój typ, to kakaowe. Kupowało się najczęściej we Wrzeszczu przy Domu Towarowym PDT, tam zawsze pod filarem stał lodziarz. Ciekawostka, dla utrzymania mrozu, do białych skrzynek, autami dowozili tzw. suchy lód, czyli zamarzniete CO2, wygodne to było, bo przy topnieniu gaz ulatniał się a nie topił. Na mojej liście Calypso, to numer jeden, smakowo pyszne, teraz już takich nie ma.
Od święta odwiedzaliśmy z Rodzicami lodziarnie, a było ich we Wrzeszczu kilka. Roma koło PDTu, Eskimos koło rynku i najlepsza według mnie ciastkarnio lodziarnia p.Jana Papugi. Nazwę też jakąś miała, ale my chodziliśmy po prostu do Papugi. Papuga miał swój przybytek vis a vis konsulatu chińskiego. Skąd ten sentyment, to proste, Rodzice w narzeczeństwie tam chodzili, Mama studiując na Akademii Medycznej mieszkała u Cioci zaraz niedaleko na ul. Parkowej, przemianowanej potem na Boh. Getta, a Tata studiując na Politechnice też do Papugi miał trzy kroki. Mówiac krótko, jeszcze przed urodzieniem byliśmy rodzinnie zwiazani z tym miejscem. Lody tam były klasyczne o wielu smakach, nakładane kulkami na rożek, wyróżnikiem Papugi było to, że pierwsza gałka, była półtora raza większa od normalnej. Smaki, uzależniowne od pory roku. W tym miejscu należy zaznaczyć, że o takiej różnorodności jak obecnie można było tylko pomażyć. Królowały śmietankowe, malaga, kawowe, a z owocowych truskawkowe. Nawet pistacjowych wtedy nigdzie nie było.
Natomiast na gościnnie lodowe występy wyjeżdżało się do Sopotu, lub jak mówiła Babcia Wandzia do Zoppot. Tutaj królem Monciaka był Włoch, Italiański jeniec wojenny, który osiadł w Gdańsku, a w Sopocie założył najsłynniejszą w PRLu lodziarnię. W sezonie do Włocha ustawiały się tasiemcowe kolejki, daleko, daleko wychodzące za cukiernę. Bywały dni, że ogonek sięgał prawie do pobliskiego Galluxu w którym teraz mieści się kawiarnia Farbera. U Włocha pachniało innością. Aby dostać lody lub kawę, najpierw trzeba było zapłacić w kasie, gdzie siedziała zawsze ta sama smutna pani, zapewne żona właściela i w zależności od zamówienia wręczała różnokolorowe żetony. Dopiero za żeton otrzymywałeś zamówioną porcję. Sam Włoch co i rusz pojawiał się za ladą aby z ostentacją zamieszać wielką drewnianą łyżką w maszynie kręcącej świeżą partię lodów. To był rytuał, pamiętam ile razy kupowaliśmy tam lody, a do Sopotu jeździło się dosyć rzadko, zawsze pojawiał sie Włoch aby zamieszć łychą w maszynie. Dopowiem, że dziewczyny wydające lody, to był dopiero "pierwyj sort" z daszkami na głowach, uśmiechnięte, zadbane, co jedna to ładniejsza. Pewnie, pracować u Włocha to wtedy bylo COŚ! W pewnym momencie, gdzieś w połowie Gierka, zaczęła się moda na włoskie lody Carpigiani. Produkowali je w ulicznych automatach z których wychodziły dwukolowrowe, kawowo śmietankowe kręcone stożki. Pani obsługujaca wychylała żołtą dźwignię i na podstawiony rożek wylatywała przepięknie dwukolorawa lodowa chlapa. Tak, chlapa, te lody były tak mało gęste, że prawie od razu zaczynały kapać, często i gęsto zalewając dłonie trzymających je w garści klientów. Zdarzył się rok, że kolejki do Włocha i do lodów Carpigiani były równie długie, no cóż taka jest cena nowości. Trawało to jednak krótko, już po miesiącu wszystko wróciło do normy, spod budki Carpigiani kolejki zniknęły, a do Włocha pozostały niezmiennie długie. Jak twierdzą smakosze z tamych lat, ja pacholę kawy wtedy nie piłem, kawa serwowana u Włocha była najlepsza w Polsce. Tak swego czasu twierdził, było nie było swojak urodzony w Gdyni, czyli Jacek Fedorowicz. Z mrożoności Sopotu należy jeszcze wspomnieć o lodach Cassate. Był to wielowarstwowy tort lodowy, sprzedawany w cukierni przy Grand Hotelu, ale to już był szczyt dziecięcego luksusu, wielce sporadyczny.
Powróćmy jeszcze do czasów wakacji, bo konsumpcja lodów była wtedy najbardziej inetnsywna. Jak co roku wakacje spędzaliśm u Dziadków w Olsztynku. Miasteczko skromne, jednyna cukiernia w centrum, którą odwiedzaliśmy bardzo regularnie. Ciekawostką tejże był sposób serwowania lodów, gdzie indziej przez nas nie spotykany. Gałki lodowe podawano nie w rożkach, ale wkładano pomiędzy dwa kwadratowe wafle. Ten patent był trochę uciążliwy, bo żeby się nie pochlapać topianiejącą szybko zawartością, trzeba było lizać je na okrągło.
No cóż czasy się zmieniły, lodów i kolorów lodowych jest teraz co niemiara, a wszystkie one trwałe są niebywale, wytrzymują pół roku, a nawet rok, niestety to wszystko chemia. Dlatego przestałem nawet próbować, jeśli już to tylko we Włoszech.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz