piątek, 31 stycznia 2014

Niespełniona "hrabina"

Dzisiaj podali, że umarła Nina Andrycz. Nie znam jej wielu kreacji, ale jak dla mnie to osoba teatralnie przerysowana i wiecznie egzaltowana. Natomiast nie wiedziałem, że była tylko o rok młodsza od swego sławnego małżonka Józefa Cyrankiewicza. Jak pisali o niej, na wszystkie oficjalne przyjęcia zawsze wchodziła spóźniona, aby zaprezentować wpaniałe entree. Ciekawa i barwna postać polskiego aktorstwa, przede wszystkim czasów komuny. Jak dla mnie Andrycz przez całe swoje życie grała arystokratkę, ale najwspanialsze lata kariery przyszło jej "hrabiować" w latach najmniej do tego odpowiednich, bo w czasach komuny.

Poniżej bardzo ciekawy link o Cyrankiewiczu, ale jest tam też wiele "smaczków" o Andrycz, polecam.


Nasze Inflanty

Czy zimna i autystyczna Szwecja (Skandynawia) ma szansę zawładnąć wielce nas kochających mieszakańców Litwy,czy innego mikro powstałego państwa. Czy Łotysze, Estończycy i inna mini społeczności to normalne narody, czy tylko plemiona, które należy przyporządkować w ramach większych struktur? Jak się mają do tego nasze Inflanty, oddajemy je bogatym Skandynawom,czy powinny wrócić do Macierzy? Oczywiście to drugie, ale za kilka lat, kiedy Polska będzie Hegemonem, a Szwecja parjasem? Głupio napisane, nie konieczne! Wszystkie małe i większe państewka skandynawii, to nacje bez przyszłości, zginą za chwilę zalani Koranem! Do tego ich poprawność polityczna na zewnątrz i okropny rasizm w środku zniszczy je dokumentnie, o pomoc prosić będą Polskę.
Jak można zdzierżyć krnąbrnych Litwinów, głupków od zawsze, nienawiść do Polski zapisali już w genach, przecież wszystko co dobre spłynęło na nich od nas, nie mają tej świadomości, dążą do Szwedów, popróbujcie tej słodyczy i tak skruszeni wrócicie pod skrzydła Orła! To samo jest z Ukrainą, nigdy państwem nie będącą, ale złością i zwierzęcą nienawiścią do Polski od czasów Chmielnickiego pałającą. Co będzie z Białorusią, chyba spokojnie odda się Koronie, tam tak wielkiej gorączki nie ma, a dążność Warszawie zakwitnie, ze zwykłej biedy.

PS. Oczywiście, moje wieszczenie potęgi, może póki co sprawić jedynie Cud Boski, bo gospodarczo coraz szybciej toniemy, ale to jest takie moje wróżenie z fusów, nie poparte żadną przesłanką, a jedynie wiarą w Opatrzność.

czwartek, 30 stycznia 2014

Moja gdyńska mantra

Pogoda za oknem nie rozpieszcza, spryskiwacze w autach zamarzają, wieczorami strach jeździć. Byłem wczoraj w Gdyni, po raz pierwszy od kilku miesięcy. Oprócz ładnego Parku Technologicznego w Redłowie i Centrum Handlowego Riviera, bez zmian. Spotkanie miałem w  "centrum" przy dawnym kinie Gemini, a obecnie Multikinie na Skwerze Kościuszki. Muszę powiedzieć, że bryndza totalna, parę knajp, prawie żadnego już sklepu i tylko dziwnie dużo ludzi w kolejce do kina. Nie wiem, może jest to jedyne kino w mieście. Obok straszący w mroku monumentalny wieżowiec mieszkalny, architektonicznie pasujący do Gdyni jak kwiatek do kożucha. Nie mogę zdzierżyć tego przestrzennego barbarzyństwa, gdzie szukać winnych, pewno w Urzędzie Miasta, ale przecież nic to już nie zmieni, szkaradna wieża będzie stała tutaj wiecznie. Jednak żal duży pozostanie na zawsze.

Miasto Kanta( bardzo znanego "wiejskiego" filozofa) - 1993 - impresje

Do Królewca, zwanego z sowiecka Kaliningradem, jeździłem służbowo w 1992 i 1993 roku. Czasy tam wtedy były siermiężne, okręg przez dziesiątki lat pozostawał zamknięty i ściśle wojskowy, w granicach królował potężny port wojenny Bałtijsk, a i w samej stolicy Obwodu, większość stanowili wojskowi i okołowojskowi, oraz ich rodziny. Jednak wiatr zmian zawitał również na Inflanty, Jelcyn zarządził demokrację i biała plama na mapie Europy spojrzała ciekawskim okiem na ptice zagranice.
Do miasta Kanta, na potęgę zaczęli zjeżdżać stęsknieni swego miasta, staruszkowie z Niemiec. Tabuny geriatrycznych autobusów atakowały dzień i noc granice Obłasti. Co prawda z dawnej świetności miasta nie pozostało już nic, bo po wkroczeniu w 1945 r., hordy sowieckich azjatów, w mieście nie ostał sie kamień na kamieniu. Nawet pieknej urody Katedra z grobowcem Kanta, czerwieniała się od tej pory zdruzgotaną, ceglaną ruiną. Co prawda sam grób filozofa ocalał, ale dookoła panoszyły się ponure zgliszcza. W sowieckich czasach, obok ruin katedry, nad brzegami Pregoły, bolszewicy próbowali postawić antidotum na katedrę, czyli potężny dom partii, jednak opatrzność czuwała nad ruinami pobliskiej świątyni i monumentalne gmaszysko, choć wystrzeliło w górę, jednak nigdy nie ożyło, coś poszło nie tak i budynek pozostał na zawsze pusty, do końca strasząc swoim ogromem i martwymi oczodołami tysięcy okien. Miejscowi mówili, że to prawdziwy pomnik Sowieckiego Sojuza. W tamtym czasie szerokie ulice miasta zabudowane socjalistycznymi pudełkami prefabrykatowych domów, sprawiały mocno przygnębiające wrażenie, a wszystko wokoło było szaro bure i obrzydliwie obdarte. Na głównych arteriach drogowych zdarzały się dziury większe od naszych polskich. Niedaleko centrum, najsłynniejsza była wtedy, wielka otchłań drogowa, która zakryłaby z powodzeniem zaporożca wraz z dachem. Oczywiście wszyscy miejscowi kierowcy znali tę pułapkę i najspokojniej w świecie omijali ją szerokim łukiem. Gorzej było z przyjezdnymi, bo dziury jakoś nikt nie oznakował. Na głównym palacu miasta, stał, a jakże Lenin. Atrakcją postumentu był Wzwód Wodza! Przy odpowienio dobranym kącie patrzenia, postać Wielkiego Ulianowa i jego odstający kciuk, sprawiały wrażenie rewolucyjnego podniecenia Włodzimierza!
Miejskie sklepy, wielkie socjalistyczne, a w środku pusto, towaru niet i tylko smród hulał po półkach. Szczególnie nieprzyjemnie było w potężnie kubaturowch delikatesach rybnych, a było ich kilka. Jeszcze przed wejściem atakował klienta specyficzny zapach, rozkładających się ryb połączony z perfumą zepsutego mleka, takich perwersji zapachowych już więcej nigdzie nie doświadczyłem. W owych rybnych magazynach ludzie stali w długich ogonkach kupujac okropnie zasuszone ryby i mleko oraz wyroby mleczne.
Mam bardzo wyczulone powonienie, więc tam łatwo nie było, pewna bliżej nie określona "perfuma" atakował mnie prawie wszędzie. Długo nie mogłem dojść, co jest na rzeczy? Po jakimś czasie odkryłem! W całych Sowietach (nie tylko zresztą u nich, to samo jest w Bułgarii i np. w Grecji)instalacje sanitarne są projetowane według innej normy, ich rury kanalizacyjne mają mniejszą średnicę i w związku z tym bardzo łatwo się zapychają. Dlatego zużytego papieru toaletowego nie wolno wrzucać do muszli, ale do śmietnika obok! Proszę sobie teraz uzmysłowić, gorące lato, wszystkie okna pootwierane, a opróżnianie przepełnionych koszy odbywa się raz na dzień, albo jeszcze rzadziej! Zapachowa feria ma wtedy dużą mocą i otumania całe miasto.
Kończę jednak ten aromatyczny wątek, bo mam jeszcze kilka innych, równie smakowitych ciekawostek.
Hoteli w tamtym czasie było niewiele. Największy z nich, ale dosyć podły to Hotel Kaliningrad. Ponieważ stał w samym centrum miasta, usadowiły się w nim najróżniejsze instytucje, m.in. Konsulat Generalny RP z Konsulem Jerzym Bahrem, tym samym co to teraz jest abasadorem w Moskwie. Pamiętam byłem u niego w jakiejś drobnej sprawie. Pan Konsul rezydował wraz z sekretarką w dwóch maleńkich pokoikach. Wchodziło się do niego wprost z hotelowego korytarza, nikt wejścia nie bronił i nie ochraniał. Ech pionierskie to były czasy dla naszej szacownej dyplomacji! O braku luksusów w HK niech świadczy fakt, że niemieckie wycieczki omijały go szerokim łukiem, wybierając mniejsze, ale przynajmniej z pozoru wygodniejsze apartamenty. O jednym z takich luksusowych hotelików, stworzonym specjalnie dla Niemców chodziły słuchy, że owszem, owszem, nawet telewizor kolorowy jest w pokoju, ale za to z łazienką jest kłopot. bo tak ją niefortunnie zaprojektowano, że po wejściu do przybytku zamknięcie drzwi za sobą, było niemożliwe, aby to uczynić należało po prostu wejść do wanny. Oczywiści nie wierzyłem w te wierutne bzdury, dopóki sam tam nie spróbowałem tego luksusu, za całe 40 DM. Opowiastka okazała się ze wszech miar prawdziwa, jednak mocno przesadzona, trudność dotyczyła jedynie ludzi z większą tuszą, Szczuplejsze osobniki, z trudem bo z trudem, ale drzwi za sobą zamykały.
Prawdziwy miejski handel, odbywał się na centralnym bazarze usytuowanym w centrum, dla nas przybyszów z Polski jedyną atrakcją były tam wyroby spirytusowe, a zwłaszacza markowe ruskie wódy, Stoliczna, Priviet i chyba Moskiewska, w wielkich 1,75 litrowch butelkach z "ruczkoj" Cena tych specyfików była bardzo przystępna, a jako że w Obwodzie sprawnie działała wytwórnia tychże alkoholi, to i ryzyko sprzedaży oszukańczej rozlewanej w garażu było bardzo małe. Po prostu miejscowi załatwiacze, mieli non stop odkręcone fabryczne źródełko, jak to robili, a to już nie była nasza sprawa. Generalnie w państwowych sklepach spirytualia były niedostępne, a handel żywnością i napojami odbywał się w małych budkach wielkości naszych kiosków. Większość oferowanych towarów, stanowiły wyroby z Polski, tylko o wiele droższe niż u nas.
Powrót do kraju, oczywiście najkrótszą drogą, czyli przez Mamnowo, niestety był pewien problem, jako że wówczas, było to służbowe przejście graniczne zamykane na noc! O godzinie 17, pogranicznicy grabili pas ziemi niczyjej i zawierali wrota na kłódkę i do rana przejazdu nie było. Kto nie zdążył obracał na pięcie swoje auto i wracał na nocleg do Kaliningrada. Było co prawda drugie całodobowe przejście, ale daleko, bo na wysokości Bartoszyc, a stamtąd do Gdańska straszny szmat drogi, nieprzyjaźnie krętą szosą. Dlatego większość wolała kolejny nocleg w Obwodzie niż wieczorne peregrynacje przez Bagrationovsk/Bezledy- Bartoszyce. Jeździłem tam przeważnie raz w tygodni, a w pewnym momencie co tydzień na weekendy i muszę szczerze powiedzieć, że wracając do Kraju za każdym razem chciałem z radości całować Ziemię Ojczystą!!!
PS. Swoją drogą, biedny(?) Kant, horyzonty miał mocno ograniczone(w sensie geograficznym), bo na własne życzenie, ukochanego miasta nigdy nie opuścił i nic poza Królewcem nie widział! Niebo gwiażdziste nademną ...

środa, 29 stycznia 2014

Beksińscy

Tak całkiem bez związku, ale jednak coś jest na rzeczy. Syn, dobry tłumacz i populyzator płyt. Tatuś ciemny malarz odstraszających i mrocznych dzieł. Młody powiedział na antenie, że się zabije i zrobił to, a Tatę parę lat później sąsiad zaszlachtował. Czy jest w tym coś szatańskiego, cholera chyba tak. Synek zabił się w Wigilię!

Koniec Facebooka i Twittera już bliski

Portale społecznościowe, dwa najpopularniejsze Facebook i Twitter. Miliony użytkowników, lubię, komentuję, zamieszczam. Dzieje sie wiele, najważniejszy jest ruch w sieci, ciągła wymiana, kolekcje lajków, tabuny przyjaciół. Jak długo to jeszczcze potrwa? Ha, ha, ha już niedługo. Sieć kocha zmiany! Kto dokona zamachu, nie wiadomo?! Jednak już nad tym pracują w zaciszu wrogich monitorów, już sie czają do skoku! Kiedy upadek będzie widoczny, najdalej za rok. Face i Twitt oczywiście nie upadną, ale staczać się zaczną po równi pochyłej. Pozostaną gdzieś na obrzeżach internetu, jako sentymentalne wspomnienie dla emocjonalnych emerytów. Na polskim rynku, tak stało sie z Naszą Klasą, już dzisiaj nic ten portal nie znaczy, ale jednak istnieje. Sam jestem sentymentalnym Klasowiczem, bo byłem jednym z pierwszych zapisujących się. Co nowego zaproponują następcy, nie wiem, ale jedno jest pewne, zapiszę się tam z ochotą.

PS. Na "mym stanie" pozostał Instagram, jako swoista kronika - fotoalbum.

wtorek, 28 stycznia 2014

Obmierzły typ

Tomasz Lis, marny dziennikarz któremu w TVP podano rękę. Jego książki i teksty są poniżej krytyki, ale funkcjonuje na Salonach. Bredniacki kołtun, całkowice bez polotu. Ja go oglądać i czytać nie mogę. Ma oglądalność, ale chyba tylko  z tego tytułu że nadaje w dobrej godzinie oglądalności! Symptomatyczne, że do programu zaprasza tylko "salonowców", a jeśli ktoś spoza sekty, to w mniejszości.

Hamburg za Żelazną Bramą - dwadzieścia lat później

Hamburg po raz pierwszy zobaczyłem w maju 1993 r. Wyjazd był służbowy i trochę dalszy, więc miasto zwiedzałem przejazdem i bardzo w pigułce. Cóż było wtedy największą atrakcją grodu nad Łabą, oczywiście portowa dzielnica Sankt Pauli. Czasu nie było zbyt wiele, a obchód sex kwartałów odbywał się rankiem. Pora najgorsza z możliwych, na głównym trotuarze i w bocznych zakamarkach, chyłkiem przemykały sine, wymięte życiem typy. Tu i ówdzie walały się jeszcze pamiątki nocnych igraszek, obrzygany narkoman, śpiący w kącie obdartus czy mocno skacowany i wysuszony pijak. Przy wejściu do barów i sexshopów śmierdziało przetrawioną wódą, marnym tytoniem i... spermą. Ten niesmaczny obrazek pozostał na długo w mojej pamięci, a panujące tam smrody, pamiętam do dziś. Za to, w zaułku za Żelazną Bramą, panował perfekcyjny ład i porządek. Miło, schludnie i kameralnie, co prawda okna wystawowe świeciły pustkami, ale po niemiłej atmosferze na zewnątrz, ten kwartał jawił się jako dzielnica spokojnego luksusu. W drodze powrotnej, w samym środku dzielnicy minęliśmy jeszcze kościół, gdzie podobno skruszeni grzesznicy odbywają pokutę, nie mogę tego potwierdzić, bo na zwiedzanie świątyni zabrakło już czasu. Potem jeszcze przejście obok charakterysycznego posterunku policji i stojących obok zielonych radiowozów, na tym koniec zwiedzania, jedziemy dalej, robota czeka!
Hamburg miasto portowe i z dawna hanzeatyckie, nie bez kozery, na pamiątkę tego Związku, tablice rejestracyjne tutejszych aut zaczynają się dwoma literami H. HH, czyli Hansestadt Hamburg. Nie tylko zresztą tutaj, z nadmorskich miast związkowych, pamiątkowe H, mają na swych tablicach równeż auta z Bremy - HB i Lubeki - HL. Pozwolę sobie przypomnieć, że do tego ekskluzywnie starodawnego Związku Handlowego należał również Gdańsk, jednak szczęśliwym zrządzeniem losu na naszych rejestracjach nie musimy umieszczać literek HD. I dzięki Bogu!

Drugi mój pobyt, zdarzył się bardzo przypadkowo, ale już całkiem prywatnie, w maju ubiegłego roku(2013). Pogoda była pięknie wiosenna, ptaki śpiewały, jabłonie kwitły, drzewa buchały świeżością zieleni, a do weekendowego lenistwa skutecznie nastrajała słoneczna sobota. Późny poranek na obrzeżach miasta, wychodzimy na zwiedzanie, oprowadzać nas będą, rodowity hamburczyk Rainer i jego piękna żona Elizabeth. Oboje zakochani i radośnie dumni ze swego miasta. Wsiadamy do S-Bahn, potem przesiadka na U-Bahn, jeszcze raz S-Bahn i U-Bahn, no i dojechaliśmy na dworzec główny. Przyznam, że Hauptbahnfof oglądałem już dwadzieścia lat temu, dworzec jak dworzec, jaki był takim pozostał.
Zwiedzanie zaczynamy od kwartałów dawnego portu, przechadzając się obok byłych magazynów i nadbrzeżnych spichlerzy. Potężne budowle z czerwonej cegły usytuowane tuż nad kanałami, przepięknie i ze smakiem przerobiono na biura, hotele i centra konferencyjne. Wszystko gustownie i sensownie rozplanowane, wśród sieci starych portowych kanałów, poprzecinanych kładkami stałych i zwodzonych mostów. Na paterach kafejki, kanjpki, restauracje.Na deptakach, kolorowy tłum, w większości słychać niemiecki, ale to przecież jeszce nie turystyczny sezon. Nad całością dzielnicy i Łabą, góruje przeszklona wieża Filharmonii. Lśniący wieżowiec (110 m)ustawiony na zwieńczeniu portowego spichlerza, robi duże wrażenie. Jest to chyba najwyższy budynek tej dzielnicy. Nowa nazwa tego portowego kwartału, to HafenCity. Z HC stateczkiem płyniemy na stare St. Pauli. Tam zanurzamy się w podziemne zakamarki, wielkiej atrakcji technicznej Hamburga.
Tunel drogowy pod Łabą, wydrążony na poczatku XX w., łączący dwa brzegi miasta. Otwierał go uroczyście w 1911 r. sam Cesarz Wilhelm.
Nad panoramą miasta oprócz Filharmonii i wież kilku kościołów majaczy monumentalny pomnik Żelaznego Kanclerza, Otto von Bismarcka. Odsłonięty w 1906 roku ponad 34 metrowy monument usytuowny jest na wzgórzu Elbhohe. Niedaleko pomnika, przy Paula Karpinski Platz, od wielu już lat doskonale prosperuje schronisko młodzieżowe, jak mówią hamburczycy, jest to najtańszy w mieście hotel z najlepszym widokiem na miasto.
Powróćmy jednak do głównego celu wycieczki, czyli słynnego deptaku St. Pauli. Wchodzimy tam tą samą drogą, którą pokonywałem dwadzieścia lat temu. Cóż dzisiaj zostało z tamtej smrodliwo burdelowej atomosfery? Nic, komletnie nic! Co prawda komisariat stoi jak stał, tylko kolory aut policyjnych inne, niebieskie, ale wszystko co nas otacza jest nie do poznania! Tam gdzie kiedyś straszyły śmierdzące porno kina, i obsmarkane sex shopy, tętnią życiem bary, restauracje i kawiarniane ogródki, a vis a vis na dużym placu obok komisariatu stoi duża scena na której akurat odbywa się koncert. Oczywiście dekadencka atomosfera dzielnicy została zachowana, porno kina i sexshopy jak były tak są, kolorowe typki kręcą się po ulicach, ale to wszystko już w innym mocno eleganckim wydaniu. Zjedliśmy odbiad, obejrzeli występy, jeszcze tylko odwiedziny w ekskluzywnym sexshopie i dalej jazda, tajemnice Żelaznej Bramy czekają.
W końcu Żelazna Ściana, trzeba przyznać, że tam świat się zatrzymał, wszystko pozostało bez zmian, tylko panienek na wystawach jakby trochę więcej, niż rankiem, dwadzieścia lat temu.
Spacer kończymy w barze, na ostatnim piętrze sąsiadującego z Bramą, wysokiego hotelu, którego większościową kientelę stanowią amatorzy widoków, a nie koneserzy koszmarnie drogich drinków.
W drodze powrotnej była jeszcze przybrzeżna, piaszczysta plażo- knajpa, ze sztucznymi palmami i leżakami, taka namiastka tropików w majowym kolorycie Hamburga. Tłoczno w niej było i młodzieżowo, a my wiekowo, robiliśmy tam za dinozaury.
Podsumowując, z perspektywy pobieżnego turysty, mogę zaświadczyć, że miasto w ciągu tych ostatnich dwóch dekad rozkwitło i jest naprawdę piękne!Jako rodowity mieszkaniec innego portowego miasta, najbardziej imponuje mi sensownie -eleganckie, zagospodarowanie slamsów dawnego portu. Widać w tym dobrych architektów, ale i wielkie pieniądze, na które niestety nie wszystkie kraje i miasta stać. Warto jednak równać do najlepszych, a to co stworzyli w Hamburgu jest naprawdę godne najwyższego uznania i mądrego naśladowania!


Hafen City





Żelazna Brama



Knajpo - plaża

Wiosna Panie Sierżancie!


Przystanek St. Pauli

St. Pauli

Od lewej Mariola, Antoni, Rainer, Elizabeth z Córką

Schornisko młodzieżowe w najbardziej atrakcyjnym wzgórzu Hamburga

Widok z okolic Schroniska, wieża i zabudowa, to tam wchodzi sie do tunelu pod Łabą

Otto von Bismarck

Otto von Bismarcka

Gmach Opery


HafenCity

Elizabeth i Antoni




Stare bloki przerobione na biura
Dawne spichlerze i magazyny portowe po rewitalizacji

Pieknie

Hamburska tamporetka

Piknie

Opera jeszcze w budowie



Słynny tunel pod Łabą

Opera widziana z drugiej strony Łaby

Ma prawo do noszenia beretu koloru niebieskiego

Tak mi wpieczętowali w książeczce wojskowej i z tego jestem dumny. Teraz każdy dziad w wojsku łazi w berecie, a wtedy to był przywilej! Pół roku w elewskiej szkółce dla kaprali do szkolenia kaprali, to był zapierdol duży, biegiem cały czas, ale warto było. W Lęborku były dwie kompanie szkolne, Pierwsza, to szkoła dla kaprali liniowych siódmej dywizji i nasza Druga dla kaprali szkolących w przyszłości kaprali. Ja po szkole z głupoty wybrałem kompanię liniową, zamiast szkolnej, kto był to wie jaka to różnica! W35 Pułku Desantowym dostałem do wiwatu jako młody podoficer.

Adamie dzięki za fotkę


Sopot, molo, maj 1980



Ukraina

Ukraina to nie państwo, nigdy prawdziwym państwem nie była, albo będziemy ją mieli my, albo Sowieci. Koniec kropka. Za mordę trzeba trzymać to towarzystwo morderców i już. Jak było naprawdę pamiętamy i nie można o tym zapomnieć, polityka miłości do niczego dobrego nie prowadzi. Julcia Tymoszenko z jej okrągłym warkoczem, to też objaw wściekle morderczego ukrainizmu.

PS. Po Sovieckiej aneksji Krymu, mój pogląd na sprawę zmienił się diametralnie. Ukraina potrzebuje poparcia, Ukraina potrzebuje pomocy. Nie zapominając o bestialstwie, dawnych dni, należy dążyć do przyjaźni i bliskiej współpracy! Nie bez kozery, obecnie, a piszę to 27 lutego 2017 r. relacje wzajemne pomiędzy obywatelami Polski i Ukrainy są wręcz wzorowe! Co straszliwie nie na rękę jest putinowskiej satrapii! Podburzają, podjudzają z pełnymi ustami Bandery! Nie dajmy się skołować, twórzmy wspólny front międzymorza z Ukrainą jako równoprawnym partnerem!

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Poręba

Umarł Bohdan Poręba, reżyser i komuszy propagandysta, ale też kronikarz polskiej historii, nie można odmówić mu chwały za Hubala, zresztą Polonia Restituta też nie była złym filmem. Jeszcze rodzinny wtręt, Wuj Zakrzeński "robił" u niego za Piłsudskiego.

Uszlachcanie nuworyszy/ów

Przykład modelowy na podreperowanie drzewa genealogicznego. Jan Kluczyk, w latach 50 i 60. biznesował w Zachodniej części Berlina, oczywiście z błogosławieństwem Polskiej Misji Wojskowej w tym mieście. Kto wtedy mógł to robić, nie muszę chyba przypominać. Nie o tym jednak. Tatuś się dorobił i dał synkowi Janowi Juniorowi okrągły milionik dolarów na  biznesowy rozruch. Synek nie w ciemię bity, doktorat zrobił i majątek pomnożył, chwała mu za to. Po drodze rodzinka doszła do wniosku, że Kluczyk, to nie brzmi dumnie, więc zmieniła nazwisko na Kulczyk, to już trochę bardziej uszlachetnia. Jednak latka leciały, pieniędzy wór rósł w tempie ekspresowym, a dziatki, trzecie pokolenie bogaczy zaczęło szukać mniej merkantylnych podniet. Tym też sposobem, piękna córeczka Jana Juniora, wyszła za mąż za młodzieńca z książęcego, ale biednego rodu Czartoryskich. Tak to chłopski ród Kluczyków, wdrapał sie na niedostępne do tej pory, drzewo światowej arystokracji. Niewiele czasu minęło, a media trąbią już o rozwodzie szczęśliwie książęcej pary. Młoda Kulczyk Czartoryska, ma już dość Księcia i chce rozwodu! Przy okazji do programu w TVN. się przymierza, oczywiście drugiego członu nazwiska nie odda, rozwód i owszem, jednak warto do końca życia brylować na salonach jako Kulczyk - Czartoryska.

PS. Na dzisiejszych stronach internetowych Jan K. proponuje okrągły stół dla polskiego sportu, no nie do końca jestem pewien, czy takich doktorów nam w tej sprawie potrzeba?!

niedziela, 26 stycznia 2014

Internetowy przegląd tygodnia

Numer jeden z odchodzącego tygodnia, Premier prosi opozycję o wskazówki co do kierunków reformy w służbie zdrowia, a dzieje się to po 6 latach rządzenia, aberracja, wariactwo czy kompletna po urlopowa fiksacja szefa rządu?  Trudno to nazwać, warto poczytać:

sobota, 25 stycznia 2014

Dieta cud, NŻTD

Nie żebym się musiał odchudzać, o nie! Jednak ekspertem w tych sprawach jestem, kto ma problem z tuszą, proszę niech się zgłosi, w ciągu miesiąca zaradzimy wspólnie i bezboleśnie. Oczywiście najważniejsze jest hasło z tytułu NIE ŻREĆ TAK DUŻO, tyle że bez połączania z ruchem nic ono nie znaczy! Zapraszam na poranne przebieżki w Brzeźnie bo to pomaga!

Z nie wygumkowanej pamięci

Lubimy młodzieńcze wspomnienia, lubimy miłe i niezapomniane chwile. Ja pamiętam niebieski szkolny mundrurek, który wrysował się we mnie. Kometa, meteoryt, całkowita błahość? No nie do końca tak, bo się zapisało i nie chce wygumkowć!!!

Nasz lotny szalenie, El Presidente i siła naszych służb

   Nie wiem, czy ktoś jeszcze pamięta, ale podczas uroczystej kolacji w Białym Domu, nasz miłościwie panujący Prezydent, długo opowiadał o BIGOSOWANIU, była to oczywiście źle dobrana  figura retoryczna, jednak nic to, Amerykanie nie z takimi cudakami dawali sobie radę! Problem powstał jednak później! Inteligentny Inaczej Bronisław, zahaczył również Szanowną Małżonkę Obamy, Michell!!! A to okazało się strzałem w sedno tarczy. Problemem światowym pozostanie, czy to sowieckie doniesienia ze WSI Bronisława, nadało mu njusy o  łóżkowych przygodach Pani Prezydentowej. (Hm, a może tym niewiernym był wtedy mężuś, jednak bez znaczenia, szlachetny sygnał dla małżonków się liczy, po roku mamy rozwód!)

PS. Tak mi się (misie) nasunęło, a propos więzień CIA

Babcia Tosia - Zapiski cz. 2

   Dziewczynki w internacie, to były córki bardzo zamożnych rodziców, były tam hrabianki, córka premiera Prystora, córki dyrektorów, bardzo zamożnej szlachty, a ja biedna dziewczyna z ochronki. Jak sie czułam to można sobie wyobrazić.
   Życie w internacie: o 6 rano otwierała siostra drzwi sypialki i zadzwoniła, żeby wstawać. Popatrzyła na wszystkich i poszła dalej. Jeśli z nas któraś nie zerwała się z łóżka natychmiast, to w sobotę na lekcji wychowawczej była wywołana i musiała sobie karę naznaczyć. W internacie nie było  wody w karnach, jak teraz, tylko w wiadrach ze studni, którą Siostry przynosiły. Zimą, to prawie z lodem. Myć się musiałyśmy do pół. Potem słanie łóżek i szłyśmy z Siostrami do kaplicy na maszę św. i modlitwę poranną. Potem śniadanie i lekcje. O 14 obiad. Przy stole należało siedzieć wyprostowanym, Siostry bardzo uważały abyśmy jadły ładnie tzn. ustami zamkniętymi . Do ust można było nakładać niedużo. Nigdy nie można było zostawiać na talerzu potrawy którą z półmiska sama sobie nabrałaś, natomiast jeśli było podane w talerzu to można było zostawić, ale należało przeprosić. To wszystko było omawiane i pouczane na lekcji wychowawczej. Po obiedzie do godz. 16-tej wolne chwile. Potem spacer parami w celu poznania miasta. Po spacerze odrabianie lekcji i o 19-tej kolacja. Potem mycie się, układanie książek na jutro. Następnie do kaplicy na nabożeństwo i na modlitwę wieczorną i śpiew. Po modlitwie pójście do sypialek, przygotowanie łóżek do spania i od 21-szej obowiązujące milczenie aż do jutra rana. I tak co dzień.
W czasie wakacji urządzano wycieczki z poznaniem całego kraju. Byłyśmy w pierwszej stolicy Polski w Gnieźnie. Bardzo nam się Gniezno podobało, bo całe w zieleni. Następnie Kraków z przepięknymi budowlami. Wilno trochę do Krakowa podobne. Potem Warszawa, naturalnie Siostra opowiadała kiedy Zygmunt Waza przeniósł  Stolicę z Krakowa do Warszawy. Dalej Poznań, Zakopane. Zachwyciły nas góry, to jakby droga do nieba.
Byłyśmy w Gdańsku i Sopocie. Przyjechałyśmy akurtat na morzu był sztorm. Morze wyglądało strasznie. Czarne sztandary wisiały i buczało coś okropnie. Na jutro oglądałyśmy Sopot przepięknie okwiecony, co trudno było nam uwierzyć że tak miasto może wyglądać. Kąpałyśmy się i strasznie opaliłyśmy, że potem chorowałyśmy. Wiele jeszcze miast poznałyśmy, bo co roku gdzieś się jeździło.
Wracając do mojego pobytu w internacie. Po paru  pierwszych dniach, idąc przez szatnię koło mnie upadł płaszcz z wieszaka. Siostra szatniarka powiada: Tosiu podnieś płaszcz i powieś. Ja bojąc się że Siostra gotowa pomyśleć że to ja go zrzuciłam, mówię: proszę Siostry, to nie ja go zrzuciłam. Siostra nic mi nie odpowiedziała, ale w sobotę na lekcji wychowawczej wyczytano, że jestem arogancka, że nie umiem się zachować, wobec tego muszę sobie wyznaczyć karę. Karę sobie wyznaczyłam, że przez tydzień nie będę chodzić na spacer. Na to Siostra, że to za dużo, ale dziś na spacer nie pójdziesz i dodatkowo dała mi parę przykładów z arytmetyki, bym odrobiła. Byłam arogancka, bo nie wolno Siostrze odpowiadać nie pytana. Tak wyglądało życie w internacie.
   Ja byłam bardzo ambitna i bardzo dużo kosztowało mnie bólu, że byłam gorsza, uboższa, inna. Płakałam po nocach i myślałam jak temu zaradzić. Widocznie widziały to Siostry i Siostra furtiatka zaczęła się mną opiekować. Nie raz mówiła do mnie, Tosiu nie martw się zobaczysz, że wszystko się zmieni na lepsze, tylko ty musisz tego bardzo chcieć i  modlić się o pomoc.
Codzienne nasze ubranie to był mundurek granatowy, spódniczka plisowana i czarny fartuszek. Na uroczystości nakładałyśmy białe bluzeczki. Natomiast w niedzielę w internacie jeśli nigdzie nie wychodziłyśmy to mogłyśmy się wystroić jak która chciała. Dziewczynki miały piękne sukienki, bluzeczki, spódniczki, a ja miałam tylko mundurek i 2 białe bluzeczki. Jedna na uroczystości, a drugą mama mi kupiła na gimnastykę. Siostra frutiatka przejrzała moją garderobę i powiedziała, ze tą drugą bluzeczkę biędziemy farbować na inne kolory i będę miała wiele bluzeczek i też będę ładnie wyglądała. Tak też robiłyśmy. W piątek farbowałyśmy, w sobotę prasowałam, w niedzielę paradowałam, a w poniedziałek do chloru i znów była biała.
   Pamiętam jak Siostra Przełożona zaprezentowała mnie uczennicom, mówiąc: słuchajcie dziewczynki jak Tosia ślicznie mówi po polsku, wy ją naśladujcie, uczcie się od niej, bo polska mowa jest piękna. To powiedzenie Siostry Przełożonej spowodowało, że ja za wszelką cenę postanowiłam, że będę jedną z lepszych uczennic i nie gorszą od innych. I tak było. Uczyłam się bardzo dużo, pracowałam nad swoim charakterem. Dużo czytałam, starałam się być grzeczną i uprzejmą do wszystkich. Ale to była praca i jeszcze raz praca nad sobą. I tak po dość długim czasie stałam się jedną z najlepszych uczennic. W internacie wszystkie się ze mną liczyły. Byłam autorytetem. Wtedy już farbowanie bluzeczek nie było potrzebne. Na to nikt nie zwracał uwagi. Dorka, bo tak mnie w internacie koleżanki nazywały bo była Dorka do której można było się zwrócić we wszystkich niemal sprawach i zawsze jakoś pomagałam. Przez pięć lat byłam prezeską Sodalicji, przez koleżanki co rok wybieraną. Do Sodalicji wszystkie należałyśmy.
Muszę jeszcze zaznaczyć, że w ochronce uczono nas przedewszystkim patriotyzmu, umiłowania Ojczyzny. Natomiast u Sióstr, przedewszystkim było wychowanie  i wielka dyscyplina i konieczność posłuszeństwa. No i naturalnie modlitwa.
Te sobotnie lekcje wychowawcze uczyły nas wszystkiego. Jak mamy się zachować przy stole, w kościele, przy starszych, jak siedzieć, jak mówić, że się mówi ustami i nie pomaga się mówić rękami wymachując. Jak się ubierać na każdą okoliczność i czas dnia. Jak zachowywać się w każdym wypadku. Nigdy głosu nie podnosić. Nie mieć nienawiści do nikogo z bliźnich. Pracować nad własnym charakterem, nad własnymi wadami. Wytrwałość w poczynaniach. Wytrawałość w pracy i to wielkie słowo TRZEBA.
To zostało we mnie do dziś. Jak trzeba, ja się nie buntuję, to koniec i kropka.
Chciałam jeszcze wspomnieć o tym, że koleżanki zapraszały mnie do siebie na wakacje. Byłam między innymi u hrabianek Poklewskich na dożynkach. Jest to święto specyficzne no i takie dla mnie nie znane. Wszyscy ci co brali udziałw żniwach, a to ciężka praca, więc ci wszyscy z upieczonym chlebem przychodzą do swoich Państwa. Oddają chleb, a Pan bierze chleb całuje go i łamie i rozdaje wszystkim, a potem przyjmuje ich jak najwspanialszych gości. Stoły zastawione rozmaitymi specjałami. Pan rozmawia z wieśniakami, wypytuje jak im się żyje, jakie mają trudności, radzi co trzeba. Pani rozmawia z wieśniaczkami o ich kłopotach, dzieciach i też radzi co i jak mają w potrzebach robić. Chłopcy umizgują się do dziewcząt. Są tańce, zabawa do rana. Wszyscy są sobie życzliwi. Trudno w to uwierzyć.
   No to już chyba wszystko. Jeszcze muszę zaznaczyć, że jak się zakochałam, to zaczęłam źle się uczyć, nawet zmieniłam szkołę, ale to nie zmieniło do mnie koleżanek z internatu, ale to już inna sprawa o której tutaj nie piszę.
W 1929 roku zdałam maturę w maju, a w październiku wyszłam za mąż. Na ślubie moim były wszystkie sodalistki. Ślicznie śpiewały Ave Maria. 2 księży dawało ślub, bo i ksiądz z Sodalicji też błogosławił swojej wychowanicy.
Dopiero w życiu poznałam jak dużo dały mi Siostry Nazaretanki i za to zawsze dziękuję w modlitwie.

Na tym dzisiaj koniec, część trzecia, w następną sobotę.

Rzepa i kalarepa od Monatowej

Rzepa duszona z kiełbaskami (s.547) Kilka ostruganych młodych rzep poszatkować drobno, oblanżerować przez 4 minuty, a następnie włożyć do zaprażki białej, zasmażonej z łyżki masła i pół łyżki mąki, którą rozprowadzić rosołem, wrzucić łyżeczkę kminku, trochę soli i dusić tak długo na wolnym ogniu, aż będzie zupełnie miękka. Na końcu wsypać garść usiekanej zielonej pietruszki i wydać obłożoną kiełbaskami parówkami.
Kalarepa faszerowana (s.519). Młodą, niełupiastą kalarepę obrać ze skóry w ten sposób, żeby wierzchy pościnać wraz z drobnemi listeczkami, a kalarepę w środku wydrążyć łyżeczką od drążenia kartofli. Farsz można przyrządzić z jakiegokolwiek mięsa, a więc wołowego z dodatkiem kawałka łoju, baraniny lub wieprzowiny. Na 6 - 8 kalarep pół funta czystego mięsa przepuścić przez maszynkę, wymieszać z połówką namoczonej w mleku i wyciśniętej bułki, z zasmażoną na rumiano drobno usiekaną cebulą, z jednem jajem, dodać trochę soli, pieprzu i nadziać tym farszem kalarepki, przykryć je ściętemi wierzchami, ułożyć w rondlu, zalać do większej połowy(?!F)wodą, posolić i gotować pod przykryciem. Gdy już nawpół miękka, wsypać cukru do smaku i gotować dalej. W końcu zrobić rumianą zaprażkę z łyżki masła i łyżki mąki, rozprowadzić smakiem z pod kalarepy, zafarbować na rumiano karmelem i dusić w tym sosie kalarepę jeszcze z pół godziny, Drobne wydrążone ze środka kalarepki można dusić razem.
Rzepa faszerowana (s. 547) Młodą rzepę można przyrządzać tak samo jak kalarepę, należy ją tylko wprzód oblanżerować przez 5 minut w wrzącej wodzie, aby gorycz z niej wyszła(patrz kalarepa faszerowana).
Rzepa w rumianym sosie (s. 547) Oczyszczoną i ostruganą rzpę poszatkować jak makaron, oblanżerować, wrzucić do rondla w którym wpierw upalić na jasny karmel parę kawałków cukru, a dodawszy łyżkę masła i trochę soli, obrumienić na silnym ogniu. Potem zalać szklanką rosołu lub wody i dusić pod przykryciem, aż do miękkości. Przed podaniem zrobić zaprażkę z pół łyżki mąki, zaciągnąć sos i wydać do pieczeni wieprzowej, cielęcej lub baraniej.

piątek, 24 stycznia 2014

Moje ulubione używki - część druga - alkohole

   Zima zaczyna przymrażać, do tego obudził się zaległy, bo jesienny sztorm. Ogólnie jest zimno, a jak zimno, to pić się chce! Generalnie nie uznaję piwa i wina, to zbędne ilości wody, ze śladowymi procentami. Jeśli już napój chłodzący, to wolę sok grejfrutowy, albo tonik, no ostatecznie Spritem nie pogardzę. Bardzo sporadyczne piwo, to tylko Żywiec Porter. Koniec kropka.

   Wracajmy jednak do tematu głównego, o mocy czterdziestoprocentowej,a czasem trochę większej.
Zacznamy alfabetycznie, brandy, owszem, ale najlepiej greckie, czyli Metaxa, smakowo, lekka i aromatyczna, czuć w niej południowe słońce. Na drugim miejscu Stock 84, jedyne w naszym kraju, popularne brandy, butelkowane w swojej ojczyźnie, czyli Italii. Nie jest tak ulotnie aromatyczne jak Metaxa, ale ostatecznie ujdzie. Koniaki w swych rozważaniach, całkowicie pomijam, bo są za drogie. Z winiaków, dodam jeszcze węgierski Budafok i bułagrski Słoneczny Brzeg, ale to już bardziej ze względu na w miarę dobrą jakość przy całkiem rozsądnej cenie. Dla wszystkich innych, dostępnych u nas brandy, zalecam całkowitą wstrzemięźliwość, albo popijanie w dużym rozcieńczeniu z colą.

    Rum, podobno najlepszy na rynku jest Dictator, niestety nie piłem, więc nie wypowiadam się. Ze sławnych rumów, piorunujący austriacki Stroh w dwóch wersjach mocy, ja polecam ten silniejszy, ale tylko w symbolicznych ilościach, najlepiej do herbaty. Wszędzie dostępny i w miarę tani jest Captain Morgan, popijać w mieszance z cola, duża przyjemność. Jeśli ktoś "trzyma linię", rum jest nie zalecany, namiętni wielbiciele mieszanek z tym karaibskim trunkiem, w krótkim czasie dorabiają się wielkich tłustych brzuchów. Jeszcze coś o Havana Club, też niezły, tylko okropnie drogi, jak na wyrób z biedniackiej Kuby, szkoda przepłacać!

   Tequila, ohyda z agawy, najpierw sól, potem tequila, a na koniec ząbek cytryny, rytuał ustalony przez smagłych meksykanów, czy bardziej filmowo amerykański, przypuszczam, że raczej to drugie. Tequila występuje w dwóch odmianach, złotej i bialej, podobno złota jest bardziej szlachetna. Smak tego alkoholu jest dla mnie tak obrzydliwy, że na samą myśl o nim mam odruch wymiotny!

   Whisky, tutaj musimy wprowadzić podgrupy, wg mojego podziału należy rozpisać, to tak.
Najważniejsza na świecie, czyli Scotch, pijący ten trunek nigdy nie nazwą go whisky.
Droższe scotche, to single malt, czyli w stu procentach ze słodu jęczmiennego i tańsze, szalenie popularne na całym świecie blendy,czyli mieszanki szkockiej z różnych zbóż. Single malt, to nie moja półka, za drogie, co prawda złego słowa nie powiem o rozsądnie kosztującym i miłym w smaku, single malcie Glenfiddich.
  W globalnym użyciu, królują blendy, Johny Walker, Balantines, Teacher's, Grants, The Famous Grouse . Wszystkie na rozsądnie dobrym poziomie, dla mnie najlepszy z nich to Teachers. Żadnego szacunku nie przejawiam natomiast do przerekalmowanej i to mocno marki, Chivas Regal.
Wśród szkockich, nobilituje(cenowo) długość leżakowania w beczkach. Proszę Państwa, nie przepłacajmy! Jak powiedział kiedyś memu Bratu, stary Szkot, wszystko co leżakuje dłużej niż 8 lat jest droższe, bo obowiązuje dodatkowa taksa za magazynowanie, a smaku to w żaden sposób nie poprawia. Pozostając wierny tej zasadzie mam w nosie czarne nalepki.

   Whiskey, nazwa dla wyrobów spoza Szkocji. Cwani górale zastrzegli swego czasu nazwę Whisky dla szkockiej i wszyscy inni musieli się do tego dostosować. Wśród europejskich, wymienię tylko jedną, u nas dosyć znaną irlandzką, ze słodu jęczmiennego, Jameson. Niezła, ale zawsze droższa od szkockich mieszanek, było nie było, wstrząśnięta wybuchami bombowymi IRA, ale jednak nie mieszana.
W Ameryce, dochodzą nam problemy z "podnazwami", ale umownie o amerykańskiej whiskey mówimy po prostu Burbon. Co prawda eksperci klasyfikyfikują tak, jedynie trunki z hrabstwa Burbon w Kentucky, ale kto by się tym przejmował.
Kukurydza, żyto, pszenica i jęczmienny słód, to zboża do produkcji amerykańskiej gorzały. Najbardziej znane i dostępne u nas, to Jim Beam i tzw. Tennessee Whiskey czyli Jack Daniel's. Oba trunki droższe od szkockich mieszanek i smakowo zupełnie inne. Szczegónie charakterystyczny jest zapach i smak Jacka Danielsa, nawet największy ignorant rozpozna go (bez próbowania), po silnym dębowym aromacie. Ciekawostka kinowa, pijackie menele z amerykańskich filmów, zazwyczaj popijają ten właśnie trunek, prosto z charakterystycznie kwadratowej butelki. Zapewne jest to swego rodzaju product placement.
Oba burbony godne polecenia, ja mając wybór, zawsze sięgnę po Jacka Danielsa.
   Nie rozwodziłem się tutaj na temat szczegółów, leżakowania, mieszania i innych gorzelnianych niuansów pędzenia, brązowego trunku, bo nie miejsce i czas na to, literatura fachowa jest ogólnie dostępna w internecie.
   Jeszcze słów kilka o tzw. koneserach i smakoszach. Przyjęło się, że prawdziwy znawca szkockiej nigdy jej nie rozwadnia, a jeśli już to jedynie kilkoma kawałkami lodu. Szczytem perwersyjnych marzeń każdego snoba, jest śladowe rozcieńczanie single maltów, lodem przywiezionym prosto z Antarktydy lub Arktyki. Nie wiem, nie znam się, popijając, nie rozpoznałybm z nazwy żadnego szkockiego trunku bez spogladania na etykietę. Dla mnie istnieje jednynie kryterium smaku, doskonałe, dobre, takie sobie, złe. Dlatego próbując, warto zawsze pierwszą szklaneczkę wypić bez rozcieńczalnika, ale potem to naprawdę, nie bądźmy snobami. Jeden woli z lodem, inny z wodą, a większość z colą, i ten brak ortodoksji niech nam zawsze przyświeca.

   Wódki, bywają ziemniaczane i zbożowe. Ostatnie kąśliwe uwagi sowieckiego ministra Ławrowa na temat polskiej wódki z kartofli rozpaliły trochę polski MSZ, a szczególnie naszego twitterowego geniusza od dyplomacji. Przy okazji przypomniano, ze najlepsza na świecie wódka klasy Premium, czyli Chopin i Belvedere, to gorzały pędzone z ziemniaków. I co Pan na to Panie Ławrow, głupio? Wracając na ziemię, z kartofli robią u nas też Luksusową, a pozostałe popularne, to zbożówki. Nie będę wymieniał, bo przecież każdy popijał różne i chyba każdy zna. Z osobistych preferencji, czyli, rozsądna cena - mały ból głowy na drugi dzień, to Maximus, a potem Bols i na tym koniec.
   Nie wiem jak można być smakoszem wódki, to jest niemożebne świństwo i pić ją da się jedynie w rozcieńczeniu z colą, sokami etc. Jesli znajdzie się snob, który mówi, że jedna wódka jest smakowo lepsza od drugiej, to go wyśmieję(jedynym kryerium oceny może być jedynie wielkość bólu głowy dnia następnego), oczywiście mówimy tutaj o normalnych spirytualiach nie tych z najniższej półki. Proszę mi powiedzieć czym różni się gorzała pod nazwą Absolut od Bolsa, wg mnie jedynie kształtem butelki i ceną, a Finlandia od Maximusa, kształtem butelki i ceną, a Smirnoff od Wyborowej, ceną i kolorem nalepki. Nie warto przepłacać, bo żadna wódka czysta nie ma walorów smakowch i do tego każda okropnie śmierdzi!
   Wódki gatunkowe, kolorowe, na mojej liście jest tylko jedna, Żubrówka, koniecznie z sokiem jabłkowym i na tym koniec.

Pozostałe trunki alkoholowe, nie wymienione wyżej, Gin Lubuski i owszem z tonikiem, Malaga i Potro, po obiedzie(to nie są wina), Martini Dry, czemu nie do koktaili jak znalazł.
Więcej alkoholowych grzechów nie pamięta.

   Na mojej subiektywnej liście znalazły się tylko i wyłącznie wyroby dostępne na polskim rynku, których odpowiednie walory konsumpcyjne korespondowały z rozsądną ceną.

Na Zdrowie!

PS. Na zakończenie, dosyć nieoczekiwane informacje o  efektach spożywania, chyba sponsorowane przez gorzelników.

http://facet.wp.pl/kat,1034181,title,Chcesz-miec-sprawny-sprzet-Wypij,wid,16348386,wiadomosc.html?ticaid=112129

I dwie(trzy) amerykańskie ciekawostki.
 24 stycznia 1935 (dzisiaj jest 79 rocznica!) w sprzedaży pojawiło się pierwsze piwo w puszcze auluminiowej.
No i dodatek do burbonów, podobno już w latach 40. ulubionym drinkiem amerykanów była mieszanka siódemek 7 & 7, czyli burbona, 7 Crown Seagramsa i napoju 7 Up, godne polecenia.
Napój 7 Up, produkowany od 1929 r. był swego czasu reklamowany jako lek na kaca:-)





Wiadomości prawdziwe i ważne

Polska, kraj który tonie, ale o tym cicho sza, główne media mają inne, ciekawsze problemy. 
Teraz z wściekłością rzucają się na Antoniego Macierewicza, za to że ujawnił agenturalne powiązania w polskiej gospodarce, a to jest przecież główna przyczyna naszej okropnej sytuacji. 
W mediach i biznesie za sznurki pociągają  ludzie dawnych służb, ściśle powiązani z Sowietami. 
Szkoda zamrnowanego ćwierćwiecza i tego wszystkiego czego można było dokonać! 

czwartek, 23 stycznia 2014

NKPP AD 2014

Gdyby mnie zapytali kto jest najładniejszą kobietą polskiej polityki, bez zastanowienia odpowiem, Elżbieta Bieńskowska. Ta ładna blondynka, ma w sobie wiele wdzięku, elegancji i wielce niezbędnej każdej kobiecie kokieterii.Już w killka dni po swoim nowym otwarciu, filuternie i całkiem przypadkiem, potrafiła pochwalić się fajnym tatuażem. Za dni następnych parę włożyła górniczy mundur i jak przystało na Ślązaczkę, balowała w Barbórkę razem z Hanysami. Krótko mówiąc kobieta z polotem i werwą, czyli w moim guście!
Dodatkowo lubię ją za to, że 78 razy obejrzała moją najukochańszą komedię, czyli MISIA(tak sama stwierdziła na wtorkowej konferencji prasowej) , a parafrazując cytaty z niego, mocno wkurzyła tym swego pryncypała.(Pani kierowniczko ja nie palę ja palę cały czas, a jak jest zima, to musi być zimno). Szanowna Pani Premier, tak trzymać, a jeśli by kiedyś było gorzej, to i tak zdania o Pani nie zmienię, bo jest Pani, NKPP, czyli Najpiekniejszą Kobietą Polskiej Polityki AD2014.

Cichy Wielbiciel

PS. Jeśli chodzi o Misia, to chyba jestem lepszy od Pani Premier, na pewno oglądałem go co najmniej 100 razy, no ale jestem o wiele starszy od Niej, a co za tym idzie i oglądalność u mnie większa.

środa, 22 stycznia 2014

Moje ulubione używki - część pierwsza - papierosy

   Karnawał trwa, warto więc wspomnieć o towarach akcyzowych, tych do użytku wewnętrznego. Po pierwsze gdyby nie patriotycznie usposobieni obywatele, kasa Państwa była by pusta już w drugiej połowie roku. Papierosy, alkohol i paliwo to fundamenty naszego budżetu.
   Paliwo do samochodów wyłączam z rozważań, bo rozmawiać będziemy jedynie o używkach. Zresztą o przekręcie z ropą naftową pisałem parę dni temu. Zacznijmy od papierosów, jest taka marka ulubiona, dzięki której na kilka lat wróciłem do palenia. Camele, legenda papierosów, ostały się jeszcze z dawnych wszechpalących czasów i chyba do dzisiaj mają się dobrze. Ważne dla naszych krajowych palaczy, nie produkowane w Polsce, więc gatunkowo lepsze. Szkoda, że nie ma już wersji bez filtra. Swego czasu marka całkowicie znikła z naszego rynku, w sprzedaży dominowały jedynie papierosy produkcji krajowej. Np. Marlboro, to krajówka z Krakowa, chociaż, chociaż to były moje "fajki" codzienne z przed Cameli. Zaczynałem już w szkole średniej,w czasach komuny, wtedy paliło się na przerwach, Caro 'a 16 zł, Carmeny 'a 18 zł i Marlboro 'a 24 zł. Z uwagi na mniej nałogowe spożycie, nie rzucałem się na papierosy gorszych gatunków, a zwłaszcza najbardziej popularne wtedy Sporty ' a 3,50 zł. Ich nazwę zmieniono za chwilę na Popularne, z uwagi na wyjątkowe oksymoroństwo, sportowy papieros, to prawie tak jak uczciwy złodziej, czy zdrowa trucizna. Co prawda w tamtych czasach większość naszych wyczynowych sportowców paliła nałogowo, ale w czasach gierkowskich, pozory zdrowego życia trzeba było zachowywać. Wracając do Sportów i ich fenomenu, obrzydliwy tytoń, oczywiście papieros bez filtra, ohydnie brzydkie opakowanie. W niepalących dla mnie czasach, sprzedawane były również w mniejszych 10 sztukowych paczkach. Ponieważ, tę robotniczą markę wyrabiano w kilku fabrykach w kraju, wśród koneserów wyrobu panowało silne przekonanie o wyższości produkcji, skręcanej w Radomiu. Palacz kupujący w kiosku,najczęściej mówił, Sporty radomskie proszę. Produkowano je ponadto w Poznaniu i chyba Augustowie. Czy Sporty z Radomia były lepsze od wyrabianych gdzie indziej, zapewne tak, klient nie jest głupi i od razu rozpozna. Podobno było w nich mniej patyków i gwoździ. Tak, tak i gwóźdź czasem się znalazł. Ponadto Sport, był papierosem klasowym i mocno partyjnym, tow. Gomułka, wielki asceta, bardzo gustował w Sportach. Jako gość bardzo oszczędny, każdego Sporta dzielił na pół i taką połówkę umieszczoną w szklanej lufce z dużym smakiem wypalał.
Rodzinni palacze, to Dziadek i Babcia Wanda. U Dziadka Antka, który popalał bardzo amatorsko, zawsze był duży wybór papierosów. Stąd pamiętam, Płaskie, Dukaty, to marki bardziej luksusowe, jakby przedwojenne, oczywiście bez filtra i oczywiście w eleganckich kartonowych twardych pudełkach, otwierane jak papierośnice. Zniknęły jednak szybko, zanim zdążyłem je spróbować. Dosyć znane były ponadto papierosy Wrocławskie a' 9 zł (papierosy mojej Babci). Z luksusów z filtrem, obrzydliwe Giewony a' 6 zł, no i specjał dla dbających o płuca robotników, Klubowe, czyli takie sporty z filtrem, cena ok 4 zł. Filterek był co prawda bardzo symboliczny, zrobiony z karbowanej bibułki, ale dzięki niemu tytoń nie wchodził między zęby. Koneserzy częstokroć podrasowywali ich smak i aromat, podsuszając zakupione paczki na kaloryferach. Cóż jeszcze pamiętam, Mentolowe i trochę bardziej luksusowe,również miętowe, Zefiry. Panowała powszechna opinia, że ich palenie obniża sprawność seksualną, no cóż prawdziwi mężczyźni palili Sporty!
   Pamiętajmy, że w tamtych siermiężnych czasach, dostęp do zachodnich luksusów, był mocno ograniczony, przypomnę tylko, że pracujący Polak zarabiał równowartość ok. 30 - 40 USD! Przeciętne wynagrodzenie oscylowało wtedy między 3 - 4 tys. zł, a luksusowe papierosy zachodnie, dostępne i owszem w delikatesach i prywatnych sklepach, kosztowały 40 zł . Ceny w salonach dolarowych, czyli PeKaO, przemianowanych w czasach gierkowskich na Pewexy, to 0,4 - 0,6 USD za paczkę.
Najczarniejsze czasy dla pijaków i palaczy miały jednak dopiero nadejść!
   Rok 1980 i strajki, w sklepach zaczęło brakować wszystkiego, w ten sposób komusza władza chciała udowodnić że tzw. przestoje w pracy okrutnie obniżają produkcję, a co za tym idzie zmniejszają ilość towarów konsumpcyjnych na rynku. Był to totalnie oszukańczy pic! Jednak nie o polityce dzisiaj.
   Zaraz po sierpniowych strajkach wprowadzono kartki na wiele podstawowych produktów, w tym kartki na wódkę i papierosy. Wartością przestał być pieniądz, rynkiem zaczęły rządzić papiery wartościowe, najcenniejszymi z nich były kartki na wódkę i papierosy oraz cukier(podstawowy składnik do produkcji bimbru). Tak oto w PRL dzięki Jaruzelskiemu, stworzono podwaliny pod przyszłą Warszawską Giełdę Papierów Wartościowych.
   Okropne, to były czasy, a palić i pić się chciało, wielu słabych duchowo,rzuciło wtedy nałogi! Najwytrwalsi walczyli dalej,posiłkując się, na froncie alkoholowym, domową aparaturą, a tytoniowym, bezkartkowymi, rzucanymi do czasu do czasu do sklepów,wyrobami z Bałkanów i Kuby.
Ciężko było, bo albańskie papierosy DS(Dures Special), miały tak ohydnie duszący smak i aromat, że ich palenie u wielu powodowało torsje. Nie wiele lepsze okazywały się kubańskie Partagasy i Jugosłowiańskie Yugo.
Ci którzy wytrwali, powinni być za wytrwałość i samozaparcie odznaczeni przez Prezydenta, a także otrzymać dożywotnią darmową opiekę onkologiczną w najlepszych klinikach rządowych, jako Wzorowi Strażnicy Stabilności Budżetu Państwa, w skrócie WSSBP.
    Wracając do współczesności, rzuciłem palenie, ograniczyłem "spożycie", prawie nie jeżdżę autem. Mówiąc wprost, jestem aspołeczny i źle nastawiony do naszych "reformatorskich" Władców, mam nadzieję, że na zdrowie mi to wyjdzie. Czego Państwu również z całego serca życzę!!!

wtorek, 21 stycznia 2014

Zwycięstwo, to siła woli

Mistrzostwa Europy Piłki Ręcznej w Danii, nasi grają na krawędzi zwycięstwa, ale prą do przodu. To nic, że do ostatniego gwizdka, każdy mecz, to istny horror, a zawał dla słabszych kibiców czai się przy każdym rzucie piłką. Dzięki walecznej postawie, coraz większe budzą się nadzieje, coraz więcej widzów zasiada przed telewizorami, nawet kompletni ignoranci zaczynają czuć powiew zwycięstwa, a coraz większa wiara w NASZ Wielki  Finał, udziela się prawie wszystkim w Polsce!  Proszę Państwa, ile to razy już tak było, siatkarki, siatkarze, piłkarze ręczni, walka w eliminacjach na śmierć i życie, sportowa temperatura w kraju na granicy wrzenia, dochodzimy do meczu o najwyższą stawkę i ....żenująco wielka klapa. Czy teraz też nas to czeka, ja nie chcę tego przeżywać po raz kolejny, dlatego nie oglądam, nie słucham, czasem tylko przeczytam wynik w internecie. Kochani nasi sportowcy zespołowi, błagam i proszę, bądźcie silni psychicznie, grajcie i WYGRYWAJCIE DO KOŃCA.

Babcia Tosia - Zapiski cz. 1

Nasza Babcia Tosia, Teodozja Wasilewska, ur. 20 sierpnia 1910 r. w Nowej Wilejce, zmarła 1 lutego 2006 r. w Sopocie, Kresowianka. Dzięki niej pokochaliśmy Polskę, poznaliśmy najlepszą literaturę, od najmłodszych lat wiedzieli co dobre, a co złe. Życiowo mądra, wybitnie inteligentna. Wychowanka Gimnazjum Sióstr Nazaretanek w Wilnie, "Prezeska" Sodalicji Mariańskiej w tymże gimnazjum.
Oto wycinek z osobistych zapisków Babci, w którym opisuje historię swojego długiego życia.Notatnik w formie zapisanego brulionu, znalazła przypadkiem w styczniu tego roku moja Mama. Tytuł rękopisu nadany przez Babcię:

                                            Zapiski Babci Tosi dla Rodziny.

Z okazji Dnia Babci i zbliżającej się, 8 rocznicy śmierci, zamieszczam fragment, a ponieważ brulion jest prawie w całości zapisany, wybrane fragmenty publikował będę, przez kilka sobót.


Honia prosiła mnie kiedyś, abym opowiedziała o swoim dzieciństwie, latach nauki u Sióstr Nazaretanek w Wilnie, ale dla mnie to jest okres smutny i nie łatwy, bo tylko praca nad sobą bez radości dziecięcej, bunt i smutek.
Może zacznę od tego, że po śmierci Ojca mojego, który zginął w wypadku( był maszynistą i zgodził się prowadzić parowóz z pękniętym tendrem, niestety kocioł wybuchł i śmiertelnie poparzył Pradziadka Michała - przypis FL)pojechaliśmy z Mamą do Rosji na Ukrainę do miasta Romny. Ja miałam 5 lat. W Rosji Mama musiała pracować na życie, więc oddała nie do polskiej ochronki, gdzie byłam, aż do powrotu do Nowej Wilejki. Jak tam strasznie się buntowałam, że bracia są w domu, a mnie oddano do obcych ludzi (Babcia miała dwóch starszych braci, Wilhelma i Stacha - FL). W ochronce wychowywano nas bardzo patriotycznie. Uczono miłości Ojczyzny, która kiedyś była wolna, silna i wielka i taka kiedyś będzie. Były tam ciągle jakieś przedstawienia, jakieś pogadanki. Czytano historię Polski. Pamiętam jak raz przyszli do Ochronki Sokoli w ślicznym stroju, peleryny, kapelusze z piórami, a jak zaśpiewali nam "Z dymem Pożarów", to było coś tak pięknego, że pamiętam to do dziś.
W jesieni 1918 roku wróciliśmy do Nowej Wilejki do swego domu, ale wtedy byli Niemcy i był straszny głód. Mama z chłopcami chodziła na Litwę, niosła tam na plecach worki soli, której tam nie było, a przynosiła mąkę na chleb i zacierki i tak było, aż Piłsudzki (oryg.)zwyciężył i była Polska Wolna i niezależna. W 1923 roku Mama oddała mie do gimnazjum prywatnego do Sióstr Nazaretanek (Prababcia Ewa Matuć, miała prawo wykształcić jedno ze swoich dzieci na koszt Państwa Polskiego, jako wdowa po tragicznie zmarłym mężu, wybrała najmłodszą, Tosię -FL). Wtedy zaczął się mój drugi dramat, naturalnie wg mego mniemania, bo de facto, był to wielki sukces życiowy. Bo byłam w szkole i internacie najlepszej w Wilnie.


Na dzisiaj koniec, ciag dalszy w sobotę.

poniedziałek, 20 stycznia 2014

Małysz vs Hołowczyc

   Nie sprawdziło się, Hołowczyc dojechał i w dodatku na lepszej (6) pozycji niż Adam. Mimo to zdania nie zmienię, Małysz jest mistrzem wyjątkowym i za dwa trzy najbliższe rajdy, nie koniecznie Dakary, wyprzedzi wyleniałego pawia z Olsztyna. Moc charkteru Wiślaka poznaliśmy na trasie XI etapu Dakaru, kiedy spiętrzenie kłopotów technicznych powinno skłonić go do rezygnacji. Zacisnął zęby i dojechał, ostatecznie finiszował w Rajdzie na 13 miejscu.
   Media rozpisuję się ostatnio o sumach jakie sponsorzy wydają na uczestników, kwoty duże, a nagrody dla tryumfatorów mikre. To jednak nie jest najważniejsze, prestiż imprezy dodaje splendoru zwycięzcom, a jest to przecież najbardziej rozpoznawalny wyścig na świecie. Proste, wygrany bierze wawrzyn chwały, a za tym idą duże pieniądze.


niedziela, 19 stycznia 2014

Hity kończącego się tygodnia

Michnik odbiera nagrodę Kisiela, to tak samo jakby przyznano mu nagrodę imieniem Herberta, proszę Państwa, Salon w swej obłudzie doszedł do ściany.
Resortowe Bachory, oceniają książkę o sobie i nie mogąc zaprzeczyć faktom, odsądzają autorów od czci i wiary, posługując się zwykłymi inwektywami.
Owsiak, po raz pierwszy w historii styczniowego zbieractwa, uciułał o wiele mniej niż rok wcześniej, tylko o tym sza. Trwa za to medialna ofensywa "Jurka" mająca zapewne polepszyć jego wyraźnie nadszarpnięty wizerunek.

Fajny film wczoraj widziałem...

   Brannigan, GB 1975, firmowany przez Lwa MGM. Luźna komediowa opowiastka o brytyjskich   policjantach i międzynarodowych gangsterach, a wśród tego towarzystwa, niestrudzony amerykański porucznik Brannigan z Chicago. W tej roli zwalisty i mocno podtatusiały John Wayne (1907 - 1979). Ze strony Scotland Yardu, Inspektor z tyułem szlacheckim. Lord na filmie i w rzeczywistości, czyli sir Richard Attenborough(ur. 29 sierpnia 1923 r). W przypadku Wayne'a  stopień porucznika zdecydowanie nie adekwatny do wieku, miał wtedy 68 lat! Mimo to, trzyma się dziarsko, celnie strzela, przy okazji unikając kilku niecnych pułapek na swoje życie. Można powiedzić dystans i autoparodia, czy było to zamierzone, nie wiadomo.
    Na pierwszy rzut oka, filmik  jakich wiele, lekki, łatwy i przyjemny, obejrzeć i zapomnieć. Jednak nie do końca, dla mnie jest w tym kryminale coś wyjątkowo urokliwego i godnego polecenia. Tym czymś są  obrazki Londynu A.D. 1975. Mamy tu wszystko od Pałacu Buckingham, przez Parlament, Piccadilly Circus, Tower of London, Tower Bridge i setki innych wielce znajomych obrazków, tyle że innych, mniej eleganckich, trochę zaniedbanych. Jeździmy wraz z bohaterami po słynnych londyńskich Dokach, nieistniejących już terenach przemysłowych, zwiedzamy zwykłe zaciszne uliczki i słynne hotele. Oglądamy mieszający sie na ulicach codzienny kolorowy tłum, jeżdżące wówczas samochody, Fordy Escorty, Fordy Granada, Fordy Capri (swoją drogą trochę dużo tych Fordów, dzisiaj nazwalibyśmy to lokowaniem produktu). Jest w tym obrazie prawdziwy kawałek ówczesnego Londynu, miło spojrzeć i zapamiętać.
   Współcześnie to już inne miasto, pięknie wypucowane i odnowione, z czystą Tamizą, Milenijnym Kołem i masą nowoczesnych wieżowców, nawet obecny Pałac Buckingham jawi sie jakoś jaśniej!
   Ciekawe czy reżyser Douglas Hickox(1929 -1988) kręcąc film, zakładał również jego przyszłe historyczno - poznawcze walory. Zapewne tak, był przecież rodowitym londyńczykiem.
   Patrząc z perspekywy czasu, właśnie teraz, prawie 40 lat po premierze, władze miasta powinny w uznaniu jego kronikarsko - filmowych zasług dla Stolicy Imperium, uhonorawać go jakimś małym pomniczkiem, lub chociażby skromną tablicą pamiątkową, (chyba że już to uczyniły?).
   Podobnie kronikarski, ale fabularnie o wiele lepszy film o "Londku" nakręcił w 1971 r. inny londyńczyk, sam Alfred Hitchcock - Szał(Frenzy) z Johnem Finchem w roli głównej oraz Barry Fosterem w kreacji rudowłosego dusiciela.

PS. Film obejrzałem wczoraj (18 stycznia) na kanale MGM, zapewne będą go jeszcze powtarzać wielokrotnie.

sobota, 18 stycznia 2014

Rabarbarum od Monatowej

Rabarbar, dla mnie obrzydliwa łodyga, podstawowy składnik ohydnego kompotu,nic poza tym. Jakież było moje zdziwienie, kiedy wertując Monatową odnalazłem taki oto przepis.

Rzewień, czyli Rabarbarum. (s. 546) Ugotować na smak ze sześć grzybków suszonych, jedną cebulę, jeden bobkowy liść, kilka gałązek kopru i zielonej pietruszki. Dziesięć łodyg rzewienia czyli krzewu rabarbarum obrać z wierzchnich błon, pokrajać na kawałki dwucentymetrowe, wrzucić na gotujący się smak i gotować do miękkości, uważając, aby  się nie rozgotowały. Potem odcedzić i przelać na druszlaku zimną wodą. Osobno ugotować pół litra małych wydrążonych kartofelków i zmieszawszy z rzewieniem, włożyć do następującego sosu: łyżkę masła zarumienić lekko z łyżką mąki, rozporwadzić smakiem, w którym się rzewień gotował, wsypać garść siekanego szczypiórku, jeden ząbek utartego na masę czosnku, pół łyżeczki Maggi, zagotować raz i wydać jako jarzynę.

PS. Ciekawe jak smakuje, zapewne lepiej niż rabarbarowy kompot!

piątek, 17 stycznia 2014

Monte Carlo nie dla Kubicy!

Kubica po raz kolejny wypadł z trasy rajdu. Tym razem na RMC i tym sposobem zakończył wyścig, skutki wcześniejszej głupoty dają o sobie znać! Niestety prawda jest smutna, Pan Robert ma wielkie serce do walki, ale pierwszy kiereszujący rękę  wypadek zamknął mu drogę do dalszej kariery wyścigowca. Szkoda, że będąc markowym kierowcą formuły 1 roztrwaniał talent na wsiowe rajdy. Teraz mamy tego skutki, naprawdę ŻAL!!!

Vive la France!

Dzisiaj ulżyło mi trochę, media podały, że Prezydent Francji,  Franek Hollande od dwóch lat ma kochankę. Jakże miło i wreszcie normalnie, wieloletnia tradycja prezydentów tego kraju, trwająca od 1969 roku, czyli od czasów Georgesa Pompidou została podtrzymana. Jakże by smutno było, gdyby to właśnie socjalistyczny przywódca Francji zerwał z tą jakże frankofońską normą. Ucierpiał by wtedy wizerunek naszych sojuszników, a sprzedaż serów i win francuskich nie mówiąc już o słynących z niezawodności samochodach, po raz kolejny zadołowała. Panie Prezydencie, dzięki Pańskiej postawie moja wiara we francuską markę została podtrzymana i z czystym sumieniem mogę dalej niezłomnie wychwalać walory Pańskiego Kraju i jego Obywateli. Vive la France!

Saint Tropez Gandarmerie

Wakacje w Cannes, słońce, plaża, miłe otoczenie, przyjazne knajpki, tłumy ludzi, kolorowo, lazurowo. Sierpień, środek francuskich wakacji, wynajęte przez Inetrhome mieszkanie w dzielnicy La Bocca,spełnia wszystkie wymogi rozsądku.Tanio i przestronnie, dodatkowo garaż, do piaszczystej plaży pięć minut, w ogrodzie około domowym basen. Jedyny, ale niezbyt uciążliwy mankament, do centrum miasta,na piechotę, ok. 20 minut drogi. Marzenie, normalnie marzenie. Balkon z widokiem na lazur morza, pogoda dzień w dzień,bezbłędnie słoneczna, chociaż w pozostałych rejonach Francji od dwóch tygodni leje. Raj, po prostu raj.
W dniu przyjazdu, odbieram klucze do mieszkania, miejscowy Francuz mówi, tylko nie próbuj samochodowych wycieczek do Saint Tropez, bo straszne korki na drodze. Mówię ok, ale swoje wiem. Ja, wychowany na Żandarmie z Saint Tropez, miałbym nie odwiedzić ŻANDARMERII!!!Nie wchodzi w rachubę!!!W połowie pobytu, czyli po tygodniu, ok. 12 w południe wyjeżdżamy autem, do celu, od nas jest ok. 60 km, więc śmiesznie blisko. Jeśli nawet korki to jakoś przeżyjemy. Pierwsze 30 km, pięknie, malownicza droga wzdłuż morza, widoczki słodkie i relaksujące, żadnych korków.Jednak Francuzi to świnie, myślę sobie, ani śladu korka, a ten ostrzegający Żabojad był po prostu wielce złośliwy. Nie dokończyłem myśli, a na horyzoncie pojawia się, pojawia się,jest coraz bliżej, jakby wystrzelony z butelki szampana, ogromny sięgający horyzontu BUCHON!!! Ludzie co się stało, rzut oka na mapę w tym miejscu schodzą się dwie drogi, ta nasza nadbrzeżna i zjazdowa z autostrady! Do Saint Tropez zostało jeszcze tylko 30 km. Jednak korek jest nieubłagany, w karnym sznurku stoją autka i te zagraniczne i te francuskie. Jedyny wyjątek, stanowią strażacy, co i rusz obok nas śmiga z wdziękiem i na sygnale, kolejny czerwony samochód pompiarzy.Tak było proszę Państwa, te marne 30 km, przyszło nam przebyć w tempie marszowym piechura. U celu podróży, przy Żandarmerii Saint Tropez, byliśmy o godz. 17 (czyli w 4,5 godziny)!!! Zapyta ktoś, może trzeba było wybrać inną trasę. Nic z tego, droga którą jechaliśmy jest jedyna. Kurort leży na cyplu, podobnie jak nasz Hel.Normalni, myślący turyści podróżują do Saint Tropez statkiem. Autami dojeżdżają tam tylko ci dla których jest to cel, przynajmniej kilkudniowego pobytu. Powiem jednak uczciwie, nie żałuję, żandarmeria dotknięta i obfotografowana, a o to w tej eskapadzie chodziło. Dla porządku tylko dodam, właściwy posterunek przeniesiono już dawno parę ulic dalej, a mój wymarzony obiekt westchnień stanowi jedynie atrakcję turystyczną miasta.

PS. Moje przygody z żandarmerią nie kończą się tylko na tym epizodzie, były również inne, dosyć kosztowne, może kiedyś o tym napiszę.

czwartek, 16 stycznia 2014

Nasze piękne autostrady - moje propozycje nazw

Pan Prezydent Komorowski, rzucił ostatnio hasło, więc sprawa jest bieżąca i rozumiem jeszcze "otwarta". Pozwolę sobie przedstawić moje autorskie propozycje. Wydają się one, być równie dobre, a zarazem spinające historię ze współczesnością. Honorują ponadto najważniejsze zdobycze, ostatniego ćwierćwiecza naszej WOLNOŚCI.
"Autostrada - „Za Chlebem" lub "Autostrada Wielkiej Emigracji", to moje nazwy dla autostrady wschód - zachód, czyli A2, która skutecznie i ekspresowo wyludnia nasz kraj z wykształconej młodzieży. Druga propozycja wydaje się chyba lepsza, bo jest podwójnie trafiona, oprócz nawiązania do współczesności, jest również odniesieniem do wykształconych wygnańców politycznych zmuszonych do ucieczki z Polski, po klęsce Powstania Listopadowego.
Północno - Południowa A1 z Gdańska na Południe Europy, takie kierunki dróg szybkich, w wielu państwach nazywane są radośnie i optymistycznie, Autostradami Słońca, niechże i u nas tak będzie, tylko z lekką modyfikacją krajową, "Autostrada Słońca Peru", na cześć naszego Ukochanego Przywódcy, Wielkiego Reformatora i Prawdziwego Fajnopolaka. Co Państwo na to?

środa, 15 stycznia 2014

Narciarstwo kaszubsko - warmińskie

Zaśnieżyło nam szczyty dla narciarskiego luksusu, u nas nad morzem, to kilka kaszubskich górek i ewentualny wypad na trochę dalszą Warmię. Opowiem o tym co znam, czyli Wieżycy, Przywidzu i Lidzbarku Warmińskim.
    Pierwsza Wieżyca, najstarszy i najsławniejszy kaszubski stok, działa dziesiątki lat. Mimo rozrostu konkurencji, u nich zawsze pełno. Główna górka, mało skomplikowana, w drugiej połowie, trochę bardziej stroma, ale okropnie krótka, zjazd trwa ok. minuty, a podjazd orczykiem ok. 5 minut, a jak doliczyć kolejkę narciarzy do niego, to wychodzi w najkrótszym razie 10 minut. O cenach nie rozpisuję się, bo aktualności są w sieci, a jakie będą w tym roku nie wiem. Dużym pozytywem jest pole parkingowe, tak obszerne, że miejsca zawsze pod dostatkiem. Jedzonko jak to "w górach" mało wyszukane i drogie. Największy pozytyw, 60 km od Gdańska i droga zawsze dobrze utrzymana. Obok inna trasa zjazdowa tych samych właścicieli, czyli "Koszałka", a kilkaset metrów dalej, konkurencji, niestety obie dla bardzo mało wymagających narciarzy.
   Przywidz, coś nowego, ale też już z kilkuletnim stażem. Również ok. 60 km od Gdańska, też dojazd dobry. Większy problem z parkingiem, w soboty i niedziele może zabraknąć miejsc. Trasa jak na kaszubskie wzniesienia, b. długa, czas zjazdu to ok. dwie, maks. trzy minuty! Stok mało stromy, ale najdłuższy w całej Polsce północnej. Niestety coś, za coś, długa górka, to i długi podjazd orczykiem. Największy szkopuł, to kąt nachylenia, trasa mało stroma i rozpędzić na niej ni jak się nie da. Jednak długość zjazdu, rekompensuje prędkość .
   W okolicy są jeszcze inne górki zjazdowe, np. niedaleko w Trzepowie, ale tam to już trasy miniaturki. Mając do wyboru, zwykle wybieram Przywidz, z uwagi na możliwość jednorazowo najdłuższego zjazdu.
   Lidzbark Warmiński, to Krzyżowa Góra, urokliwe dwa zjazdy położone w lesie. Przez kilka lat nieczynne, od 2013 podobno znowu w ruchu. Byłem tam ładnych kilka lat temu. Odległość od Gdańska, 170 km, droga w dużej części kręta i wąska. Zdecydowanie nie polecam wypadów jednodniowych. Pół kilometra od Krzyżowej, był i pewno jest Zajazd(Hotel?) pod Kłobukiem, pokoje jak na jedną noc do wytrzymania, ceny dla narciarzy były kiedyś niższe, niestety nie wiem jak teraz. Warunki zjazdowe najlepsze spośród opisywanych, krótkie, ale miłe dla narciarzy. Większa i szersza trasa zaczyna się muldami, a potem jest stromy zjazd, który wymaga gwałtownego hamowania z uwagi na zabudowania, całkiem fajne. Drugi stok, stromy jak cholera, krótki, ale kark skręcić się da, dla szukających wrażeń jak znalazł. Obie trasy krótkie, jednak dzięki swym walorom technicznym najlepsze z trzech opisywanych. W mojej ocenie, Lidzbark, to najlepsze miejsce do szusowania, niestety od Gdańska jest tam zbyt daleko.
Przy okazji i mocno sentymentalnie pozdrawiam KLEKOTKI!!!